Park Borjomi- Kharagauli leży w środkowej części Gruzji i jest największym
parkiem w kraju, a według ulotki promującej
jednym z największych w
Europie. Założony w 1995
roku jest pierwszym rezerwatem na Kaukazie. Jego powierzchnia liczy
sobie ponad 85000ha, a różnica wysokości między najwyższym a najniższym jego
punktem sięga blisko 2000m. Park oferuje 9 oznaczonych tras o zróżnicowanej
długości i poziomie trudności.
Szlaki mają swój start w różnych miastach
przylegających do parku, w samym Borjomi i Kharagauli nie zaczyna się żaden z
nich. Podstawowe dwa szlaki - 1 oraz 2, mają swój start kolejno w Likani i
Atskuri. Wioska Likani jest około godziny drogi pieszo od Borjomi, można
dostać się do niej autobusem (30 tetri), który wyrusza z centrum miasta. My
postanowiliśmy ruszyć właśnie trasą numer jeden, która liczy sobie 43 kilometry i w
założeniach przebywa się ją w trzy dni. Trasa 2 jest jeszcze dłuższa,
(ponad 50 km), pozostałe mają mniej niż 20 km.
Przed wyruszeniem do parku teoretycznie należy wykupić przepustkę w Park
Administratrion, które mieści się na zachodnim skraju miasta Borjomi. Cena
za noc w schronisku to 10 lari od osoby, 5 lari za osobę w namiocie. W
praktyce nikt tego nie sprawdza, więc sugerujemy oszczędnym darować sobie formalności i iść od razu do parku.
Jedyny plus wizyty
w administracji to darmowa mapa. Trasa numer jeden zaczyna się w Likani,
do którego jest około 3-4km z Borjomi. Autobus jest tani, niestety my
wysiedliśmy zbyt wcześnie (nie wysiadajcie przed wielką, różową bramą z
napisem "Likani" na drugim przystanku, jedźcie do końca) i
kilkadziesiąt minut szliśmy pieszo w niepewności, bo oznaczeń było jak na
lekarstwo. Jedynie w samym centrum Likani był schematyczny znak z drzewem
i jeleniem wskazujący drogę do bram parku. Dalej droga wiodła na północ
przez małą wioskę, aż do parku właściwego, który oznaczony był bramą i małą
budką.
Dalej szliśmy przyjemną drogą pośród lasu, aż do miejsca piknikowego, na
które warto zwrócić uwagę. Strzałka z oznaczeniem 1 sugeruje pójście w lewo,
pod górę, odbicie od polnej drogi samochodowej. Ścieżka wydała nam się
jednak zbyt prowincjonalna i postanowiliśmy iść drogą samochodową, na
której nie było żadnych oznaczeń. Podążaliśmy nią przez dobrą godzinę. Nie była
to łatwa droga, bo wiodła ostro pod górę, na dodatek często była odsłonięta, a
więc słońce grzało nas mocno w głowy i karki. Zrezygnowani podczas odpoczynku
zauważyliśmy Polaków, których spotkaliśmy w Likani, oni też szli tą trasą, ale
jak się okazało wszyscy byliśmy w błędzie - należało skręcić w lewo. Najważniejsza
zasada - podążać za znakami (gorzej, gdy ich czasem nie ma, a to w ciągu całej
naszej wędrówki nie należało do rzadkości). Nieco zirytowani wróciliśmy do tamtego
punktu i ruszyliśmy prawidłowym szlakiem. Polacy opadli z sił i rozstawili
namiot na jednej z polan - ich wizyta w parku ograniczyła się więc do męczącego
i nieciekawego szlaku. My nie poddaliśmy się tak łatwo i szliśmy dalej. Ścieżka
mocno pięła się pod górę. Szliśmy dobre trzy godziny, kiedy rwące od ciężkich
plecaków plecy, obolałe nogi i nadchodzący wieczór zatrzymały nas na małej polance,
gdzie przecinało się kilka szlaków.
Następnego dnia okazało się, że stosunkowo
niewiele kilometrów dzieliło nas od schroniska turystycznego "Lomi",
które nazwę swą wzięło od pobliskiego, górskiego szczytu (Lomis mta-2137 m.n.p.m.). Wspomniane
schronisko to niewielki, drewniany domek z kompletem piętrowych, drewnianych
łóżek. W
środku ponadto jest stolik, jakieś krzesła i półki. W
pierwszym ze schronisk znajdowała
się ponadto tzw. pećka, czyli metalowy kominek, na którym
jeśli chce wam się zbierać chrust, można coś ugotować. Naczyń tam jak na
lekarstwo, więc dobrze mieć jakiś garnek ze sobą. Na luksusy w postaci łazienki
stanowczo nie ma co liczyć. Pół kilometra dalej idąc w głąb lasu znajdziecie
plastikowe rury ciągnące wodę. Na pierwszych dwóch odcinkach trasy (pomijając
ostatnie kilometry drugiego odcinka) nie ma żadnego innego dostępu do wody,
dlatego należy wcześniej wyposażyć się w kilka butelek tego drogocennego
napoju, a potem już w miarę możliwości je uzupełniać.
Dalej trasa była
umiarkowana - trochę w górę, trochę prosto, rzadziej w dół. Niemniej jednak był
to najciekawszy odcinek, gdyż
spory kawałek prowadził po
górskich grzbietach, przez co
nie zmęczyliśmy się tak jak pierwszego dnia, a widoki były przecudne. Zielone
łąki porozrzucane wśród skał. Pasące się po drodze bydło, iglaste drzewa,
roślinność do pasa i zasnuwająca widok mgła, jakby chmury dotykały nieba. To
wszystko sprawiało, że pomimo wysiłku czuliśmy się naprawdę szczęśliwi. W tym
miejscu łatwo się pomylić i po przejściu ok. 3 pierwszych kilometrów zboczyć w
innym kierunku. Na mapie droga zaznaczona jest jako przeciwległa do kościoła. Niejednokrotnie
turyści dają się uwieść malowniczością miejsca i kierują się w
stronę małego kościółka stojącego samotnie wzgórzu. Dodatkowo brak żadnych
oznaczeń przez jakieś 0,5 km
może wywołać wątpliwości. Właściwa droga pnie się w górę, obok małej,
przypominającej altankę, chatki
i końskich zagród. Potem
piękna, górska droga to
już sama przyjemność.
Nie chcieliśmy nadrabiać niepotrzebnych kilometrów, a mając ze sobą namiot mogliśmy
rozbić się wszędzie, więc postanowiliśmy ominąć teren drugiego schroniska,
"Sakhvlari" i ruszyć dalej. Końcówka drugiego odcinka trasy
charakteryzuje się częstymi zejściami, aż do sporego, górskiego potoku, gdzie
często trzeba skakać po śliskich kamieniach. Jedno z nas ma pewne, niemiłe
doświadczenia z tym związane. I znowu nie udało nam się dotrzeć tam, gdzie planowaliśmy. Zaczynało się robić coraz ciemniej, a droga wiodąca obok strumienia była naprawdę niebezpieczna i wymagała dużego skupienia. Kamienie były śliskie, potok rwący, a skoki, które trzeba było wykonywać nierzadko dalekie. Udało nam się na szczęście znaleźć kawałek płaskiego terenu na namiot, gdzie przenocowaliśmy.
Rano ruszyliśmy z dużym zapałem planując dojść do granic parku. Droga dalej wiodła przy potoku - zalecamy dużą ostrożność - a potem czekało nas delikatne zejście przez las. Po drodze spotkaliśmy sympatycznego, porzuconego psa, który towarzyszył nam aż do wyjścia z parku. Tak więc doszliśmy do rozstaju dróg.
Oznaczenia w tym miejscu mogą zmylić niejedną osobę. Strzałki z 1-ką wiodą w stronę mostu,
zaś inne strzałki z 1-ką i 2-ką w przeciwnym kierunku. Główkowaliśmy w którą stronę iść,
gdyż dość już mieliśmy nadrabiania zbędnych kilometrów, ostatecznie wybraliśmy trasę
wiodącą... właśnie do schroniska. Jeśli chcecie iść dalej należy przejść przez
most. Tam droga wiedzie wzdłuż rzeki 7 km do strażnicy i wyjścia. Dodatkowe 10 km należy iść do
najbliższej stacji kolejowej w zapadłej, górskiej wsi,
Marelisi. Ciężko tam cokolwiek kupić. Dopiero przejeżdżając autostopem, który cudem zatrzymał się na takim pustkowiu, przez wieś Sagandzile do miasteczka Kharagauli, widziałam
po drodze jakieś sklepy. Nasza odyseja nie zakończyła się jednak tak łatwo,
gdyż jak już wspomnieliśmy, poszliśmy w złym kierunku. Musieliśmy przenocować w
schronisku. Przed nim znajdował się kran z bieżącą wodą, a tuż obok
rzeczka, więc problem wody pitnej i obmycia się z trudów wędrówki został rozwiązany.
Następny dzień spędziliśmy na błądzeniu. Przypadkowo, kierując się znakami, które dla wszystkich
tras mają jednakowe czarno-żółte barwy, trafiliśmy na ścieżkę numer 2. Kolejna
ważna zasada - jeśli chodzi o drogę, zawsze ufajcie spotkanym po drodze Gruzinom,
nawet, gdy to, co mówią nie zgadza się z waszym wyobrażeniem. Mieliśmy
szczęście, gdyż na takim odludziu spotkaliśmy Gochę. Poinformował nas, że
idziemy w złym kierunku. Zmęczeni i trochę źli na niego, że burzy nasz
światopogląd, daliśmy namówić się na wspólny posiłek. Następnie dołączył
do nas jego kolega, Aleksander i zamiast iść dalej, utknęliśmy na dwie godziny
na ganku jego domu, protestując słabo, gdy dolewano nam koniaku i piwa. Tak więc
odurzeni nieco słońcem i
alkoholem musieliśmy wracać do schroniska. Korzystając z nadmiaru wolnego czasu zrobiliśmy nawet pranie.
Jednak duża wilgotność powietrza sprawiła, że nasze ubrania nie miały nawet szansy wyschnąć, przez co następnego dnia nasze
plecaki stały się jeszcze cięższe. W swojej upartości chcieliśmy powrócić w to samo miejsce, niepostrzeżenie
przejść obok domu Alego i ruszyć w dalszą drogę, jednak na szczęście z samego
rana do naszej kryjówki nadeszło trzech Gruzinów. Dwóch z nich szukało swoich
znajomych. Okazało się, że przyszli z samego Marelisi, więc o pomyłce nie mogło
być już mowy. Tak więc wzięliśmy się w garść, przeszliśmy 20 km, podziwiając przy
okazji naprawdę piękne widoki. Tym razem już nie szliśmy po górach, lecz
przez las, wzdłuż rzeki, przechodząc po drewnianych mostach.
Następnie, jak
już wspomniałam udało nam się złapać jeepa do Kharagauli, który zawiózł nas
do restauracji. Nasze wygłodniałe żołądki, żywione sucharami, ciastami i fasolką po bretońsku z zadowoleniem przyjęły pełnowartościowy,
gruziński posiłek. Prawie wpadliśmy w euforię na myśl o tym, że
"niedługo będziemy w domu", aż zapomnieliśmy o gruzińskich realiach. Była
15:30, gdy trafiliśmy na dworzec. Według rozkładu, który wisiał na ścianie, a także
wyświetlany był na monitorze, o godzinie 2:23 powinniśmy mieć
pociąg. Zdążyliśmy obejść dwa razy miasteczko, potem zaczęliśmy czytać
książki, czekając pokornie na panią w okienku, której przerwa obiadowa wydłużała
się już o godzinę. Niestety okazało się, że pociąg taki już dawno nie jeździ,
bądź jeździ, ale nie tego dnia. Zrezygnowani
chcieliśmy łapać stopa. Byliśmy trochę poirytowani
tym, że straciliśmy bezsensownie dwie godziny na czekaniu, zamiast stać już na
drodze. Obawialiśmy się tylko, że nawet jeśli wygląda ona nieco lepiej,
utkniemy gdzieś na noc. Po czterech dniach tułaczki i spania w namiocie
marzyliśmy tylko o tym, by wziąć prysznic i położyć się we własnym łóżku. Plan
autostopowy uległ jednak szybkiej zmianie, gdy napotkani mężczyźni
poinformowali nas, że za pół godziny odjeżdża pociąg do Kutaisi, a bilet
kosztuje tylko 1 GEL.
W Kutaisi czekała nas noc na całkiem schludnym dworcu. Kładąc karimatę na metalowych krzesełkach można uzyskać
całkiem wygodne łóżko. W taki sposób przespaliśmy całą noc, a rankiem
ruszyliśmy autostopem do Zugdidi. Kolejna wskazówka dla podróżujących - najlepszym środkiem transportu w
Gruzji jest autostop-szybko i bez komplikacji, bądź marszrutka - często i w miarę szybko. Najbliższy
pociąg do Zugdidi był o 13:00 i wlókł się zapewne 3, 4 godziny.
Poniżej umieszczam zdjęcie mapki i garść fotek z wyprawy. Na mapce na czerwono zaznaczone są kolejno-wejście do parku, trasa, kościół,
skrzyżowanie i rzeka, znajdująca się już poza parkiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz