Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Jupiii! znalazłam długo poszukiwaną piosenkę! Szukałam jej na próżno na youtubie, ponieważ stosowałam złe hasła. Jedynie, co się samo narzucało to z reguły chamski pop. Ale dzisiaj nastąpiła przełomowa chwila. Idąc na bazar usłyszałam właśnie tę melodię! Tę, która towarzyszyła m.in. mojemu pobytowi w Swanetii. Pobiegłam ile sił w nogach w kierunku tegoż dźwięku i okazało się, że dobywa się on ze sklepu muzycznego, w którym słyszę tylko rosyjskie disco lub inne (u)twory niewarte uwagi. Ku mojemu zaskoczeniu, sprzedawca podał cenę - 4 GEL. Super! Szalenie tanio! Ale po chwili dowiedziałam się dlaczego :). Podobnie jak w Kosowie, tutaj legalnie sprzedaje się pirackie nagrania. Czasem nawet bez etykietki - zwykła, biała płyta, jak w przypadku mojego zakupu. Niemniej jednak jestem zadowolona, bo wreszcie mogę słuchać czegoś lokalnego, czegoś, co mi się podoba :).


            Jgufi Bani, " Rachuli"



Gruzinskie święta wielkanocne, czyli spontaniczny wypad do Swanetii

 Już wprawdzie po czasie, pewne rzeczy się trochę zdezaktualizowały, więc kształt tego posta również się zmienił, ale postanowiłam właśnie dziś wrzucić starą relację z wielkanocnej podróży do serca Swanetii.

Współlokatorka z Litwy, która ma chłopaka Gruzina od jakiegoś czasu przebąkiwała, że jej "teściowa" zapraszała nas wszystkich na wielkanocną suprę. Lecz później jakoś tak wszystko przycichło, a gdy zapytałam o wcześniejsze zaproszenie, współlokatorka sama nie wiedziała co odpowiedzieć, bo jak to u Gruzinów bywa, trzeba ciągle się dopytywać i upewniać. Nie ma to jak spontan. Gdy spontanicznie zostanie wypowiedziana jakaś idea, zaraz może dojść do jej realizacji. Zwłoka jest niewskazana. Plany zmieniają się szybko, a Gruzini nie są przyzwyczajeni do planowania. Będąc już o tym uprzedzoną, przestałam nastawiać się tak jednoznacznie na gruzińskie święta. Tego samego dnia odwiedziła mnie Martyna- polska wolontariuszka TLG, ( Teach and learn with Georgia- gruziński program rządowy, zachęcający wolontariuszy, zwłaszcza native speakerów do przyjazdu do Gruzji i nauczania angielskiego, w zamian za drobną wypłatę i mieszkanie z gruzińską rodziną, poznawanie warunków ich bytowania i nawyków żywieniowych ;).) i jej amerykański chłopak, Clint- też TLG. Para mieszka w Kutaisi, lecz korzystając z wolnego czasu postanowili ruszyć w trasę. Pokazałam im więc moją miejscówkę, poznając przy okazji nowe knajpy. Okazało się, że miejsca, które brałam za potencjalne spelunki- ile się takich widzi w Polsce?- gdzie przebywają starsi panowie, lubiący się urżnąć, są całkiem przyzwoitymi lokalami gastronomicznymi.

Po raz pierwszy w megrelskiej knajpie spróbowałam adżarskiego chaczapuri - adżaruli. O ile chaczapuri w każdej postaci jest dla mnie podstawowym jadłem na śniadanie i  jednym z ulubionych gruzińskich dań, to adżaruli jest wprost genialne. Jest to rodzaj pieczywa w kształcie łódeczki z białym serem w środku i sadzonym jajkiem na wierzchu. Zawartość należy wymieszać i  można zajadać. Niby proste, a jakie smaczne. ;) Po raz pierwszy spróbowałam również Kubdari- rodzaj placka z mięsem, kinzą ( nie jest jednak aż taka zła, zaczynam się do niej przyzwyczajać), adżiką (rodzaj gruzińskiego chilli). Całkiem niezłe w smaku i w rozsądnej cenie- 2-3 GEL.

Następnego dnia z rana, gdy para wybierała się do położonej w Sawnetii ,Mestii, postanowiłam zabrać się z nimi. Marszrutkę mieliśmy o 7:30, chociaż kierowca zapewniał dzień wcześniej, że rusza punkt 8:00.  Dosyć często się zdarza, że kierowcy marszrutek zmieniają zdanie w ostatniej chwili, także najlepiej wziąć numer i być z kierowcą w kontakcie. Tak też zrobili Martyna i Clint. W praktyce, gdy zjawiliśmy się na przystanku, a kierowca zebrał kilku pasażerów, zrobiliśmy marszrutką dwa kółka po mieście, wracając do punktu wyjścia i czekając do 8:00 na innych, potencjalnych pasażerów...
W końcu ruszyliśmy. Góry, które widzę z Zugdidi, są oddalone od miasta jakieś 20-30 km. Teraz miałam okazję doświadczyć ich widoku w bliska. Przepięknym krajobrazom towarzyszyła tradycyjna, gruzińska muzyka płynąca z odtwarzacza, co potęgowało wrażenie. Na miejscu Clint spotkał się ze znajomym z TLG, ( również Amerykanin), z którym przyjechało grono innych znajomych - (Paul - TLG, Irlandia, Lenn- TLG,Szkocja i napotkany na miejscu francuski turysta, Roman. Łącznie była nas 7-ka. Drugiego dnia dołączyła do nas Filipinka z TLG, Teresita, która przypadkiem znalazła się w tym samym hostelu.) Po krótkim zapoznaniu ruszyliśmy w plener. Po drodze mijaliśmy warowne wieżyczki, z których najstarsze pochodzą z XII wieku. Teraz prawdopodobnie stoją całkowicie puste. W jednej z nich, w Mestii urządzono muzeum. Jednak na drodze do Uszguli, do którego wybraliśmy się drugiego dnia, stała samotna wieżyczka, do której nie omieszkaliśmy wejść, darując sobie tą w Mestii. Budowla składa się z trzech pieter. Na każdy, następny poziom wchodzi się po drabince, którą później można wciągnąć na górę. Naprzemienne otwory w podłogach poszczególnych pięter, pozwalają uniknąć upadku z samej góry, w razie nieostrożnego postawienia stopy na szczeblu drabiny.W czasie, gdy Swanowie bronili się przed Dagestańczykami, Mongołami, innymi książętami gruzińskimi,a także zemstą rodową, takie wejścia miały bardzo praktyczne zastosowanie. Zdarzały się okresy, gdy całe rodziny żyły na najwyższym piętrze budynku, nie wychodząc z niego przez kilka miesięcy.

Pierwszego dnia postanowiliśmy troszkę się powspinać. Nasz wypad trwał 7 godzin. Jednak właściwie tylko Martyna i Clint mieli odpowiednie buty. Przeskakiwanie przez niewielkie potoczki, skakanie po kamieniach w celu ominięcia tych większych okazało się niczym przy właściwym spotkaniu z górami. Przy temperaturze +20 C, a może i więcej, brodziliśmy w śniegu po kolana, co jakiś czas zapadając się w potężne zaspy. Zziębnięci i przemoczeni nie zdołaliśmy wejść na upatrzony szczyt, ale przynajmniej próbowaliśmy :). Następnego dnia wynajęlismy samochód. Kierowca zażądał od nas 200 lari, czyli w przeliczeniu na polską walutę, jakieś 400 zł (!) za zawiezienie nas do oddalonej zaledwie 40 km wsi Uszguli. Zrzuciliśmy się po 25 lari - cóż, nie było innych chętnych, którzy poświęciliby dla nas Niedzielę Wielkanocną jadąc po takich wertepach, więc postanowiliśmy ustąpić. 

Wkrótce okazało się, że cena, choć mocna wygórowana, miała swoje uzasadnienie. Na odcinku Mestia - Uszguli nie ma dróg, dzięki czemu jazda w jedną stronę zajęła nam ok 4,5 godziny. Przez większość czasu jechaliśmy nad przepaściami. Pod koniec drogi bywało tak stromo, ze trzy razy zamykałam oczy i czułam jak pocą mi się ręce. Po drodze zaczął wyciekać nam płyn z chłodnicy, gdyż kierowca uderzył podwoziem swojego Suzuki w jakiś olbrzymi kamulec. Droga dłużyła się niezmiernie.Przystawaliśmy co jakieś 20 minut, napełniając butelki wodą z wodospadów i strumyków, którą nasz kierowca wlewał do chłodnicy. Dodatkowo obkładał śniegiem silnik. Zastanawiałam się nie tylko czy dojedziemy, ale co z droga powrotną. Moje obawy okazały się jednak przedwczesne. Kierowca - cudotwórca poradził sobie na tyle, że drogę powrotną pokonaliśmy w trzy godziny. Przyczyniła się do tego również pochyłość terenu, lecz brawa dla pana kierowcy. 

Uszguli - tam znajdują się najokazalsze i chyba najlepiej zachowane wieże obronne. Najwyżej położona wieś po europejskiej stronie Kaukazu, co czyni ją najwyżej położoną wsią w Europie. Co ciekawe, mimo, że wieś bywa odcięta od świata nawet pół roku, przez zalegające tutaj zwały śniegu, na miejscu powstały trzy guesthausy :). Dodatkowo w każdej mijanej wsi Swanetii, gdzie znajduje się jakiś ciekawszy zabytek - przeważnie są to cerkwie - widnieje stosowna informacja na ten temat w języku angielskim. Niewiele osób dysponuje tym językiem, ale turysta może okazać się kurą znoszącą złote jaja, więc trzeba mu wyjść naprzeciw. Ta przyspieszona globalizacja jest trochę smutna. Ludzie zmieniają się bardzo szybko i być może za kilka lat nie zaproszą już więcej bezinteresownie do domu, lecz powiedzą, "money, money!". Z drugiej strony trudno się dziwić takiej postawie.Turyści sami ją napędzają. Niemniej jednak udało nam się uświadczyć miejscowej, swańskiej gościnności. Wracając z wznoszącej się ponad wioską cerkwi, zostaliśmy zaczepieni przez ok. 50-letniego mężczyznę. Wraz z rodziną świętował na cmentarzu. (Popularnym zwyczajem w Gruzji jest odwiedzanie grobów zmarłych, wspominanie ich oraz wspólne biesiadowanie przy jadle i winie.) Gdy zauważył, że jesteśmy przyjezdni, zaprosił nas na świąteczny obiad. Wróciliśmy na szczyt, gdzie znajdowała się cerkiew. Mężczyzna zwołał swoich znajomych i rodzinę, poćwiartował gotowanego kurczaka, przyniósł swańskie chaczapuri (ser w środku nie jest taki słony) oraz specyfik, który nazwaliśmy serem. Jednak był to rodzaj postnego dania. Łamanym rosyjskim mężczyzna wytłumaczył, że robi się je wlewając zimnego mleka do gotującej się wody i gdy się zetnie, później się je studzi i prasuje. Mężczyzna był tak hojny, że chciał dla nas ubić świniaka, jeśli zdecydowalibyśmy się z nim zostać. Oczywiście zdążył również poinformować nas, która najbardziej pasowałaby do jego nieżonatych synów i wycałować nas po kolei. Mimo to siedziało się tam całkiem miło, lecz stół rządzi się swoimi prawami i zanim zdążyliśmy odejść, każdy z nas musiał obowiązkowo wlać w siebie po dwa kieliszki czaczy, o innym alkoholu nie wspominając. 

Schodząc niżej, natrafiliśmy na gospodę. Zaciekawiło nas to, że mieszkańcy urządzili tam wspólną, świąteczną suprę. Na początku, gdy zajrzeliśmy do środka- w zasadzie w poszukiwaniu toalety, zostaliśmy potraktowani od razu jak turyści. Jakaś kobieta otworzyła drzwi obok i zawołała nas. Okazało się, że był to sklep z pamiątkami...Ceny tych bibelotów były czasem nieprzyzwoicie wysokie. Myślę jednak, że się sprzedawały, a miejscowi dobrze wyczuwali koniunkturę. 

Po pewnym czasie jednak zaproszono nas do środka. Pierwszy raz chyba miałam okazję posłuchać polifonicznych męskich śpiewów na żywo. Robi to niesamowite wrażenie na słuchającym. Nic więc dziwnego, że w Gruzji im większy macho, tym lepiej śpiewa i tańczy. Rozpoczęły się toasty. Pierwszy-jak zawsze- za pokój, drugi- za Boga. Dalej tematy się często powtarzają. Pada toast za przyjaciół, gospodarzy, gości, miłość, itp. Każdy wypowiedziany przez tamadę, czyli mistrza ceremonii, toast może zostać uzupełniony toastem współbiesiadnika pod warunkiem, że wyraża ten sam temat. Zasiedliśmy więc do stołu, wypiliśmy kilka wspólnych toastów. Nasi chłopcy zmierzyli się nawet z Gruzinami w tańcu, lecz przy nich ich wygibasy wyglądały marnie. Miejscowi zaczynali się coraz bardziej popisywać swoją zręcznością, robiąc szpagaty,w tym samym czasie wychylając stojący wcześniej na ziemi kieliszek.Niestety w tym momencie musieliśmy wyjść, by zdążyć do Mestii przed nocą.

Nie muszę dodawać chyba, że na tym odcinku nie ma ani jednej latarni? Jednak uwaga! Nowo pobudowane wieże wysokiego napięcia gwarantują nieprzerwane dostawy prądu. Z internetem i zasięgiem w komórce też nie ma problemu.

Świąteczny weekend minął nam bardzo miło, a wypad do Swanetii niewątpliwie należy powtórzyć.




Mestia Swanetia Gruzja

Uszba, Maestia, Swanetia, Kaukaz Wielki
Uszba, jeden z najwyższych szczytów Kaukazu Wielkiego


Kamienne wieże Mestia Swanetia Gruzja
Mestia ze słynnymi, kamiennymi wieżyczkami

Mestia


Wyprawa samochodowa Mestia Swanetia
Nasz kierowca, chłodzący silnik śniegiem i wodą 



kamienna wieża strzelnicza Swanetia Gruzja
niepilnowana przez nikogo wieżyczka na trasie Mestia-Uszguli
kamienna wieża Swanetia Mestia
zejście na niższe piętro

kamienna wieża Mestia Swanetia Gruzja
Wnętrze wieżyczki, charakterystyczna drabinka
Kamienna wieża Swanetia widok z okna
Widok z okna wieżyczki
Uszguli Swanetia Gruzja
W drodze do Uszguli

Kaukaz Swanetia Gruzja

Wypad_EVS_TLG Mestia_Uszguli_Swanetia_Gruzja
Nasza międzynarodowa ekipa

niedziela, 29 kwietnia 2012

sex po gruzińsku

Po niemal dwóch miesiącach spędzonych w Gruzji, zaczynam coraz bardziej odkrywać ciemną stronę gruzińskiej rzeczywistości. Już wcześniej zdawałam sobie sprawę z tego, że o wielu rzeczach się nie mówi, gdyż nie pozwala na to społeczne tabu. (A już na pewno nie dowiecie się tego z Lonely Planet.) Jedną z rzeczy wywołującą w Gruzji wiele emocji jest podejście do seksu i spraw z nim związanych.

Preferowaną kandydatką na żonę w Gruzji jest, jak w większości znanych mi kultur, dziewica. Gruziński mąż z kolei niewinność traci przeważnie przed ślubem. Korzystanie z usług prostytutek nie należy tu do rzadkości. Często mężczyzna nie mogąc doczekać się pierwszego razu z wybranką serca, lub przyszłą wybranką, idzie do prostytutki. Podejrzewam, że przyznanie się w Polsce do tego, że w wieku 15-tu lat uprawiało się seks z prostytutką i ojciec jeszcze za to zapłacił, zostałoby pewnie odebrane jako patologia. Tutaj może być to powodem do dumy. Kolega, który uczy angielskiego w jednej wsi niedaleko miasta Khobi, opowiadał o tym, że jego uczniowie niejednokrotnie pytali go o ceny alkoholu, papierosów i prostytutek w Polsce. Gdy odpowiadał im, że nigdy nie korzystał z ich usług, gdyż nie było mu to potrzebne, wzbudzał sensację. Tłumaczył im wtedy, że u nas instytucja chłopaka-dziewczyny jest normą.( w Gruzji staje się to coraz bardziej popularne, zwłaszcza w stolicy.Jednak często jeszcze rodzice bojąc się o to, że ich córka mogłaby uprawiać seks przed ślubem, skłaniają ją wówczas do małżeństwa z chłopakiem.  Kiedyś czytałam raport "Durexa", z którego wynikało, że polska kobieta ma w życiu przeciętnie 4 partnerów seksualnych. Przeciętna Gruzinka ma z reguły tylko jednego-męża. Małżeństwo 13-latki i 19-latka, o którym słyszałam niedawno, wcale nie należą do rzadkości. Gruzini są bardzo religijnym narodem i dla nich największą, a może i jedyną wartość ma ślub kościelny. U nas te sprawy są uregulowane prawnie. W Gruzji istnieje większa dowolność.)

 Pomijając instytucję chłopaka-dziewczyny, kolega opowiedział swoim studentom o tzw. "one night-stand", czyli prościej mówiąc spędzaniu nocy z fajną dziewczyną poznaną na dyskotece. Gdy to usłyszeli, stwierdzili chóralnie, że jadą do Polski :).Oczywiście nie twierdzę, że należy propagować jednorazowe kontakty seksualne. Pragnę tylko na tych kilku, prostych przykładach zarysować skalę różnic między podejściem do seksu w naszym kraju i w Gruzji.

O ile chłopcy beztrosko się bawią, przenosząc niejednokrotnie choroby weneryczne, o czym mówią choćby raporty Peace Corp, dziewczęta takiej dowolności nie mają i spotkanie 30-letniej dziewicy, która czeka na właściwego męża, bądź 14-latki, która w ukryciu przed rodzicami współżyje ze swoim chłopakiem, o którym ci z reguły nie wiedzą, nie należy do rzadkości.( W tradycyjnych gruzińskich domach, a takich choćby w połowie, wcale nie tak mało, nie wypada zamykać się ze swoim chłopakiem w pokoju, nawet choćby celem zwykłej rozmowy.)

Inną kwestią jest wiedza, (a raczej jej brak) dotycząca antykoncepcji. Mówienie młodzieży o antykoncepcji może zostać odebrane przez starsze pokolenie jako zachęcanie jej do seksu. Oczywiście, jak już wspomniałam, tajemnicą Poliszynela jest fakt, że wielu chłopców jest aktywnych seksualnie i istnieje na to społeczne przyzwolenie. I póki społeczeństwo będzie utrzymywało, że problem nie istnieje, dopóty mężczyźni będą zarażać swoje przyszłe żony chorobami przyniesionymi z domów publicznych.

Według raportów Peace Corp, gruzińskie kobiety bardzo rzadko chodzą do ginekologa. Czasami ich pierwsza wizyta związana jest z ciążą, lub co gorsza z porodem. Dalej istnieje mit, podtrzymywany zwłaszcza w wiejskich społecznościach, że skoro kobieta czuje sie zdrowa, to znaczy, że tak jest. Na wszelkie kobiece dolegliwości pomogą leki z "bożej apteki"-( znajoma, Martyna, dwa lata temu pracowała w organizacji "Woman's help" w miasteczku Akhalcihe i opowiadała o przypadku, gdy nawet w obliczu AIDS ludzie polegali na lekach babuni.). Jak wynika z badań, Gruzja przoduje w liczbie zachorowań na raka piersi wśród byłych republik ZSRR.

Spoglądając tym razem krytycznym okiem na Gruzję, mam wrażenie, że w Polsce 15-20 lat temu można było czasem znaleźć podobne przekonania dotyczące zdrowia. Wielu ludzi myślało np., że AIDS można się zarazić poprzez podanie ręki. Myślę, że nie na darmo TVP1 wprowadziła do telenoweli "Klan" postać Daniela, chorego na AIDS. Być może, gdy w gruzińskich programach zaczną być stopniowo poruszane problemy związane ze zdrowiem i seksem, więcej ludzi, zwłaszcza na peryferiach zacznie je dostrzegać.

Co ciekawe, żyjąc w Zugdidi, mieście średniej wielkości jak na gruzińskie warunki, nie jestem w stanie zauważyć zdecydowanej większości tych rzeczy. Moi znajomi z organizacji są przeważnie ludźmi wykształconymi, otwartymi. Tutaj czuję się bezpiecznie. Jednak, gdy zaczęłam wypytywać o niektóre rzeczy, psycholożkę z "Atinati", Makę, przyznała ona, że rzeczywiście problemy te istnieją.. Maka zajmuje się głównie przemocą domową. Chciałaby pomóc mi również w projekcie promującym walkę z kobiecymi chorobami i- jeśli to możliwe-poszerzaniem wiedzy o antykoncepcji, ale też musi się zastanowić, które aspekty lepiej na razie pominąć, by nie zrazić kobiet.

niedziela, 22 kwietnia 2012

პოლონური ენა- czyli język polski cd.

Po pierwszej udanej lekcji, moja szefowa, Rusudan uznała, że się wykazałam ;) i wrzuciła info o moich lekcjach na facebookowy profil "Atinati". Ogłoszenie brzmi następująco:

პოლონური ენის მეცადინეობებზე დასარეგისტრირებლად შეგიძლიათ მიმართოთ ილონა სოკოვოვსკას შემდეგ მისამართზე: jeloneks87@gmail.com

Nieźle co?

Nieoczekiwanie wystąpiły jednak małe problemy dezinformacyjne. Już pierwszego dnia dostałam dwa maile od zainteresowanych. Mogłam zyskać trójkę nowych uczniów- jedna dziewczyna oraz inna dziewczyna z mężem. Niestety- chociaż zainteresowanie polskim było spore, to dane osoby były pewne, że lekcje odbywają się w Tbilisi... No tak, jak coś się dzieje, to musi być w Tbilisi ;). Wielkie było ich zaskoczenie, gdy podałam adres w Zugdidi, które jest oddalone odstolicy 318 km, a więc 5 godzin jazdy marszrutką i aż 8, 5 gdziny pociągiem... ;). Co ciekawe, z informacji wynikało, że dwie osoby uczyły się już polskiego, z czego jedna była w Polsce na pewno. W sumie to już nie pierwszy przypadek, gdy gruzińscy obywatele bywali w naszym kraju, a część z nich zna podstawy naszego ojczystego języka :). Ktoś mógłby powiedzieć-po co im tak nieprzydatny język? Sympatia do Polski to przecież nie wszystko. Ambitini, młodzi ludzie zdarzają się wszędzie. :) Niektórzy są zainteresowani wyjazdem do Polski w ramach projektów europejskich, (choć wiedza na ten temat jest jeszcze stosunkowo niewielka) inni zabijają czas, a jeszcze inni upatrują w tym szansy na zmianę miejsca zamieszkania. Wszak zarobki w Polsce są większe, kraj ciekawy, a stosunek Polaków do Gruzinów (zapewne między innymi przez propagandową książkę Mellerów oraz działania ex-prezydenta K.) jest raczej pozytywny. Cóż, niezależnie od motywów, którymi kierują się zainteresowani, dzięki nim mam tu więcej do roboty ;).

piątek, 20 kwietnia 2012

Pierwsze koty za płoty!

Może nie jest to jeszcze wielki sukces, ale.... pierwsza lekcja polskiego dla Gruzinów w końcu się odbyła! Z jakichś 13-tu osób, które zadeklarowały, że przyjdą zjawiło się 7. Nie liczyłam na lepsze wyniki. Szczerze powiedziawszy zaskoczyła mnie wysoka frekwencja. Z tego, co wiem trzy inne osoby wydawały się  szczerze zainteresowane udziałem w moich lekcjach, więc kto wie? Może dołączą. Póki co, popastwiłam się trochę nad Gruzinami, męcząc ich polską wymową. Na początek pomocny okazał się poniższy filmik z polskim alfabetem. Najwięcej problemów przyniosło przeczytanie prostego dialogu ;). (No tak- różnica między ć, ci, cz i np.wcale nie jest taka oczywista. Swoją drogą mam podobnie z niektórymi gruzińskimi głoskami). 

Dla rozluźnienia atmosfery dodałam, że ponoć Rosjanie uważają, że jesteśmy jak węże,  dlatego też nasz język jest taki syczący. Wywołało to ogólną wesołość. Później nauczyłam ich pozdrowień i kilku podstawowych zwrotów grzecznościowych,. Dostali również zadanie domowe, lecz w poniedziałek się dopiero okaże kto odrobił i ilu przyjdzie. Wiem, że podobało im się. Może pójdzie fama i przyjdą inni z ciekawości. A może  mimo początkowego zainteresowania wystraszyli się na tyle, że następnym razem znajdą wymówkę, żeby więcej nie przyjść...

Widząc początkowo ich miny wyrażające kompilację uczuć od zdumienia po niedowierzanie podczas wymowy polskich głosek, zażartowałam, że teraz to na pewno nie przyjdą drugi raz. Jednak oni szli w zaparte, że będzie inaczej. Może zrobią to z przekory? A może to będzie początek owocnej współpracy? 

Chciałabym, żeby do końca dotrwała chociaż połowa. Wtedy będę mogła nazwać to chyba sukcesem :). Dla porównania dorzucam tutaj alfabet gruziński. Ja też będę miała pod górkę. Mam tylko cichą nadzieję, że nasze lekcje zamienią się w kooperację i moi uczniowie będą objaśniać mi znane już sobie polskie słowa i zwroty na język gruziński, gdyż z planowanej środowej lekcji nic nie wyszło i ma się ona odbyć dzisiaj. Wiele słyszałam od innych wolontariuszy, że nauczyciele gruzińskiego często skupiają się głównie na gramatyce, nie ucząc praktycznego języka i ciężko nauczyć się gruzińskiego na wolontariacie. Może zatem w moich uczniach jedyna nadzieja?

 



Dla porównania różnic w wymowie naszych języków,
 wrzucam tutaj gruziński alfabet, czyli "kartuli anbani"

czwartek, 19 kwietnia 2012

Chaczapuri z Adżarii czyli adżaruli.

 Ostatnio, gdy w Zugdidi odwiedziła mnie jedna para TLG ( Martyna z Polski i Clint z USA), po raz pierwszy posmakowałam innego rodzaju chaczapuri, mianowicie chaczapuri z Adżarii, zwane adżaruli. Niemal każdy region w Gruzji ma swój lokalny sposób przyrządzania chaczapuri. W Megrelii, regionie którego stolicą jest Zugdidi, jadam chaczapuri w kształcie kwadratowego placka z pysznym, słonym białym serem w środku. Adżarskie chaczapuri z kolei przypomina kształtem łódeczkę, w której znajduje się ser. Na górze pływa sadzone jajko, a w rogu leży kawałek masełka. Po podaniu nam tegoż specjału, należy wymieszać wierzczhnią warstwę z serem i można zajadać.

Poniższy przepis ściągnęłam- przyznaję się bez bicia- z bloga o gotowaniu, "Agentki jej kuchennej mości". A oto on:

Składniki:

ciasto:
    * 300 g mąki
    * szklanka letniej wody
    * 4 g suszonych drożdży
    * sól
    * 40 g oleju

farsz:
    * 200 g mozarelli
    * 100 g fety
lub:
   * 300 g sera owczego solankowego

ponadto:
    * 3 jajka

Wykonanie:

ciasto: Drożdże mieszamy z wodą i solą, dodajemy mąkę, zagniatamy ciasto - może się trochę kleić do rąk. Dodajemy olej, zagniatamy, odstawiamy na 30 minut.

nadzienie: Sery kruszymy w misce, mieszamy.

Ciasto dzielimy na 3 części, obtaczamy w mące, rozwałkowujemy lub formujemy w owalne kształty. Na środek każdej nakładamy nadzienie i formujemy łódeczki. Pieczemy w temperaturze 220-240°C przez ok. 15 minut, następnie wbijamy na każde chaczapuri po jajku i wstawiamy jeszcze na chwilę do piekarnika aż się zetnie, ale nie do końca (żółtko powinno pozostać płynne). Po wyjęciu z piekarnika na każde chaczapuri nakładamy spory kawałek masła. Jemy odrywając kawałki ciasta i maczając je w jajku. Środek z serem zjadamy na końcu.

źródło: http://licencjanagotowanie.blox.pl/2012/01/Chaczapuri-adzarskie.html

Niestety, w przeciwieństwie do większości z was, nie dysponuję tutaj ani piekarnikiem, ani podobnym jemu piecykiem,więc póki co muszę zadowolić się wyjściem do lokalnych knajp, celem spożycia tegoż smakołyku :(. Jednak przy najbliższej nadarzającej się okazji, zakasuję rękawy i nadrabiam straty, a efekt końcowy mojego gotowania zamieszczę na blogu.

jako, że w odpowiedniej chwili nie dysponowałam aparatem, dorzucam stosowny obrazek ;). Żródło: kaukaz.pl


środa, 11 kwietnia 2012

" Maniana to znaczy jutro..."- czyli o wystawianiu cierpliwości wolontariusza na próbę...

Już od miesiąca przebywam w Zugdidi, jednak opieszałość ludzi mających mnie wspierać w moich wolontariackich działaniach, brak szefostwa przez dwa tygodnie oraz moja wizyta w Turcji na polską Wielkanoc uniemożliwiły mi ostatecznie poważną pracę przez niemal cały ten okres. Do tej pory spotykałam się raz w tygodniu ([sic!] - nie moja w tym wina, nie ja układam grafik ;/) z dzieciakami uchodźców z Abchazji- 7-11 (?) lat, ucząc ich, poprzez interaktywne działania, gry, zabawy, wspólne oglądanie filmów, języka angielskiego (btw. całkiem fajna sprawa). 

W przyszłym tygodniu jednak rozpocznę nareszcie (!) nauczanie języka polskiego i sama będę uczyć się gruzińskiego. ( Póki co, z nudów buszuję po google tranlatorze wyszukując przydatnych zwrotów po gruzińku, ale wiadomo jak to translator- czasami tłumaczy bzdury...), Dodatkowymi zadaniami są: zapewnienie rozrywki młodzieży, promocja EVS-u w Gruzji i możliwości wyjazdu za granicę, etc. Jednak ciągle mam poczucie, że to niewiele. Mój projekt na pracę w radio upadł. Nie władam wystarczająco rosyjskim, a mimo początkowych zapewnień, szefostwo nie było zainteresowane anglojęzycznymi audycjami... cóż. Chciałabym jednak przydać się lokalnej społeczności. Kultura i edukacja to jedno- fajnie jest czymś zainteresować ludzi, lecz codzienne problemy to drugie. Inspirację znalazłam na tym blogu
  

Zakomunikowałam więc dzisiaj szefostwu, że chcę pomagać kobietom na szerszą skalę, gdyż z różnych raportów wynika, że wiedza na temat chorób kobiecych, antykoncepcji, płodności i szeroko pojętego zdrowia jest tutaj znikoma. Ja, jako kobieta solidaryzuję się z Gruzinkami, więc myślę, że jest to praca dla mnie. Niestety przepisy dotyczące EVS-u nieco się zmieniły i nie mogę na własną rękę pracować w drugiej organizacji. Jeśli wyrażam taką chęć, to mogą być to tylko akredytowane organizacje. Ze sporej liczby tego typu instytucji w Zugdidi, (ponad 20, z czego przynajmniej 10 zajmuje się problematyką kobiecą) tylko "Atinati"- moja gruzińska organizacja posiada akredytację. Więc mogę działać tylko w jej ramach. Może wiele zadań wolontariackich wydaje się być tam pozornych, w gruncie rzeczy niepotrzebnych, wiele trzeba też samemu wywalczyć, jednak jest to fundacja z 15-letnim doświadczeniem, otwarta na ciekawe propozycje -oczywiście jeśli ma się skrupulatnie obmyślony plan działania, siłę przebicia i oczywiście najlepiej znajomość 2 języków- angielskiego i rosyjskiego/ rosyjskiego i gruzińskiego/ angielskiego i gruzińskiego- lub najlepiej tych trzech ;), to znajdzie się tam coś ciekawego do roboty. 

Nie chcę, by mój EVS wyglądał tak, jak to często bywa w takich przypadkach, gdzie robi się niewiele, a miało się robić więcej, a jedynym plusem jest możliwość mieszkania w innym kraju. Nie po to opuszczałam swoją drugą połówkę, by teraz zadowalać się połowicznymi działaniami. Więc do dzieła! Trzymajcie za mnie kciuki!

czwartek, 5 kwietnia 2012

Ogród botaniczny - czyli co pozostało z ogrodu Dadianich?

Korzystając z wolnej chwili i uroków ładnej, słonecznej pogody, postanowiłam wybrać się na spacer do ogrodu botanicznego w Zugdidi. Jest to bardzo nastrojowe miejsce, skłaniające do zadumy. Ogród porastają dziko, dawno nieprzycinane krzaki, stare drzewa, po których pnie się, od korzeni do koron bluszcz. Jest cicho, (nie licząc śpiewu ptaków) i spokojnie. W pobliżu furty wejściowej widać fragmenty murów dawnego pałacu Davida Dadiani, wybudowanego na przełomie lat 1837-1838. Centralna część dwupiętrowego budynku zbudowana była z kamienia, resztę konstrukcji stanowiły stopniowo dodawane, drewniane pomieszczenia. Pałac musiał być imponujących rozmiarów, gdyż mieścił łącznie 28 pokoi.

Pierwszy raz willa została zniszczona w czasie wojny z Turcją. W 1855, gdy otomańskie siły pod dowództwem generała Omara Paszy okupowały Megrelię, pałac został zamieniony w szpital wojskowy, następnie zaś spalony przez wycofujących się Turków. Za drugim razem, odrestaurowany na potrzeby Imperium Rosyjskiego budynek, [Imperium Rosyjskie zaczęło zarządzać Megrelią w 1857 roku.] ucierpiał w wyniku pożaru. Więcej willi już nie odbudowano, zaś część jej murów wykorzystano do budowy domu  jednego z synów Davida, Niko. 

Ogród mimo całego swego uroku, zdecydowanie odbiega od tego, jaki musiał być w latach swej świetności. Z opisów można się dowiedzieć, że rosły w nim egzotyczne drzewa, sprowadzane z Indii, Włoch, Ameryki Północnej, czy Japonii oraz bogata kolekcja róż. Znajdowała się tam oranżeria, szklarnia, jezioro wykopane przez robotników oraz  sale balowe, rzeźby, pięknie zdobione fontanny i amfiteatr. Nie powinno dziwić więc, że był uważany za najpiękniejszy w Megrelii, a może i w całej Gruzji. Pierwszy raz 16-letnia praca królowej Ekaterine, została zniszczona podczas jednego z tureckich najazdów. Wiele okazów unikatowych roślin zniknęło bezpowrotnie, zostały wycięte, bądź zrabowane. Załamana królowa pisała swojemu doradcy - Platonowi Ioseliani, że Zugdidi przestało istnieć. Jednak już po niedługim czasie, dzięki determinacji kobiety ogród zaczął ożywać na nowo. Początkiem końca cudownej urody parku była śmierć Ekaterine w 1882 roku. Jej syn, Niko nie wkładał wysiłku w jego pielęgnację i ogród zaczął obracać się w gęsty las. Nigdy nie odzyskał dawnego kształtu.
Dzisiaj jest to przyjemne miejsce na spacery, jednak z dawnej świetności pozostał chyba tylko jego romantyczny klimat.


Park Dadiani Zugdidi Megrelia Gruzja
Romantyczne jeziorko, wykopane na potrzeby parku
Gruzja Zugdidi Dadiani park
Ścieżka, wiodąca do jeziora.
Pałac Dadiani Zugdidi Gruzja
Fragmenty murów pałacu księcia Davida

Park Dadiani_Gruzja_Megrelia_Zugdidi